30.03.2011

środa

najgorzej powiedzieć sobie 'dobra, napiszę jutro, dziś już nie chce mi się wychodzić z łóżka'.
tak było wczoraj wieczorem. a dzisiaj w głowie pustka.

zawsze, gdy czytam książkę, uaktywniają się moje twórcze kanały. ostatnio wciągnął mnie bez pamięci Paul Theroux. zdaje się, będzie moim guru podczas tegorocznej podróży.
w Indonezji - właściwie zupełnie przypadkiem - został nim włoski, nieżyjący już dziennikarz, pisujący dla Der Spiegel i paru innych niemieckich dzienników, Tiziano Terzani. mistrz (!).
aż wstyd przyznać, że wcześniej go nie znałam; wstyd przyznać że moja znajomość pisarzy - podróżników - zaczynała się i kończyła na Kapuścińskim.

na Terzaniego natknęłam się od niechcenia, w bookarescie. pare dni przed wylotem uznałam że nalezy uzupełnić podróżniczą biblioteczkę i oprócz Dzienników ze Spandau Alberta Speera wpadła mi w ręce książeczka 'W Azji'. pamiętałam, że na TT natknęłam się już kiedyś wcześniej w empiku, i uznałam że tym razem bez nigo nie wyjdę. a potem - dziełem przypadku - poznałam w Indonezji Karolinę - również jego fankę, i tak zauroczył mnie bez reszty.

Z Theroux było całkiem podobnie - również bookarest i również kontekst Indonezji - tym razem krótko po powrocie - wszystko co zawierało słowa: Azja, Bliski Wschód, a w tym przypadku również Orient Express działało (i działa nadal) jak magnes.

w międzyczasie przebrnęłam również przez kilka polskich pozycji (autorstwa 'dziennikarzy' pisujących m.in dla Wyborczej), ale na półce z reportażem, właściwie na żadnej półce, niestety nie znajdę dla nich miejsca.

zmierzałam jednak do tego, że czytając wczoraj Theroux wpadło mi do głowy kilka myśli, którymi zamierzałam podzielić się (z sobą?). gdzieś nawet notowałam...
może jutro:)

28.03.2011

po drugie - skutki uboczne

o indonezji będzie później. teraz o skutkach ubocznych podróżowania. i bynajmniej nie chodzi o lamblię czy amebę (z nimi zdążyłam się już pogodzić/zawrzeć rozejm, w każdym razie mam spokój).
wróciłam do europy prawie pięć miesięcy temu. od niemal trzech pracuję w berlinie. rozpoznawalne biuro, ciekawy projekt. no i szalenie interesujące miasto - gdyby tylko mieć na nie więcej czasu.

cały czas doskwiera mi stan nieprzemieszczania się. tryb osiadły. codziennie rano, maszerując do pracy liczę kroki i żeby ich było jak najwięcej. siedzenie zabija. zabija brak wrażeń i adrenaliny. (gdyby chociaż wysłali mnie na budowę ale nie możliwe skoro projekt rozbudowy Filharmoni Berlinskiej jest na wczesnym etapie powstawania).
codziennie kawa w tej samej filiżance, to samo krzesło, ten sam szef, i niezmiennie nudna sąsiadka zza sąsiedniego biurka.

głównym skutkiem ubocznym podrózowania, wyjeżdżania gdziekolwiek na czas dłuższy niż coroczne wakacje w pensjonacie, jest tęsknota za przygodami (jakimikolwiek!) i stopniowe uzależnianie się od adrenaliny. po powrocie nic już nie jest takie samo, a nawet gorzej, jest zdecydowanie nudniejsze i wlecze się niemiłosiernie.
podczas 3 tygodni samodzielnego podróżowania po Sumatrze poznałam więcej miejsc, zwyczajów, smaków i zapachów niż przez kilka ostatnich lat życia.
poznałam wiele dziwnych, i pare ciekawych osób. co noc spałam w innym miejscu, a każdego dnia musiałam to miejsce noclegowe zaplanować, rozpracować trasę, zorganizować transport, zdecydować co i gdzie zjeść żeby było niedrogo i do tego żeby się nie zatruć.
dziesątki spraw na głowie - ale takich zwyczajnych, ludzkich - żeby zapewnić podstawy bytu, gwarantowały konieczność podejmowania masy decyzji (a można liczyć tylko na siebie), kombinowania, szukania, rozważania.
wysiłki całego dni sprowadzały się do najprostszego - jak przetrwać i nie dać się wrobić. to tak niewiarygodnie ludzkie. i zupełnie nas nie dotyczy kiedy żyjemy w mieście i codziennie wykonujemy te same, rutynowe, powtażalne, niezmienne, bezmyślne do znudzenia czynności.
6.30 pobudka (Deutsche Radio), gimanstyka (z której zrezygnowałam na rzecz dłuższego leżenia w łóżku), ziewanie w rytm monotonnego Radio-Berlin-Brandenburg, prysznic, śniadanie, makijaż, zęby, S75 kierunek Spandau, a potem powrót, S75 kierunek przeciwny, Planckstrasse, ashtanga, pidżama, sen.

nuda.

26.03.2011

po pierwsze - indonezja

https://picasaweb.google.com/mg.glowacka

berlin

odkładany od dłuższego czasu plan zalożenia bloga zrealizowany. właściwie to już trzecie podejście. dwa poprzednie blogi zdepnięte w zarodku - na pierwszego z nich z niewyjaśnionych przyczyn nie mogę się zalogować,  drugi - lepiej żeby nie ujrzał światła dziennego. albo światło dzienne jego. tajemnica.

ten blog ma być blogiem podróżniczym, żebym po pierwsze oswoiła się z pisaniem (podróż zawsze dobry pretekst), a po drugie troszkę z lenistwa, żebym podczas podróży i po powrocie nie musiała wszystkiego meldować każdemu z osobna i żeby zainteresowani mogli być ze mną na bieżąco.

teraz jestem w berlinie, pracuję. właściwie udaję, że pracuję, bo moje myśli gdzieś między new delhi a bangkokiem. czekam do końca maja, kiedy to wszystko się skończy, bo architektura fajna, ale praca niekoniecznie. oczywiście świetne biuro i ciekawe projekty, a berlin cudowny, ale.